Go To Project Gutenberg

środa, 9 września 2009

Casino Globale. Zero transaction fee

Na blogu Piotra Kuczyńskiego toczy się dyskusja o podatku Tobina i jego potrzebie w dobie dzisiejszych globalnych przepływów finansowych. Zajmijmy się zatem kolejnym mitem - mitem płynności i głębokości rynku.

Paradygmat płynności

Od niepamiętnych czasów uważa się, że im większy rynek, im więcej uczestników, tym lepsze rezultaty transakcyjne. Intuicyjnie jest to przecież oczywiste: im więcej przekupek na targu, tym większa między nimi konkurencja i nabywcy osiągają lepszą cenę. Podobnie i z drugiej strony: im więcej klientów, tym lepsze wyniki handlu. Przyjmuje się zatem, że najlepsze wyniki dla wszystkich stron (optimum globalne) otrzymuje się na nieskrępowanym rynku wielu niezależnych, rozdrobnionych podmiotów.

W idealnym wypadku u A.Smitha występuje niemal nieskończenie wiele podmiotów z obu stron, wzajemnie od siebie niezależnych i w wyniku ich interakcji ustalona zostaje optymalna cena rynkowa, najsprawiedliwsza i odzwierciedlająca prawdziwe koszty, a więc także poprawna miara wartości.

W powyższym akapicie zaraz następuje zamiana wielości podmiotów na wymóg płynności rynku. Wiadomo, jeśli danym towarem handluje się tylko w piątek, albo jest tylko jeden oferent, zaraz mit optymalnego kształtowania ceny pada i rynek nie jest efektywny. Zatem, aby rynek prawidłowo działał, czyli właściwie wyznaczał ceny, musi być płynny.


Intelektualny zabieg oszustwa, przeprowadzany na naszych oczach codziennie przez regulatorów giełd na przykład, polega na podstawieniu płynności rynku (transakcje przeprowadzane są nieprzerwanie) w miejsce dekoncentracji rynku (wiele niezależnych podmiotów). Podstawienie robi się od niepamiętnych czasów na zasadzie odwróconej implikacji: rynek efektywny jest płynny, zatem rynek płynny jest efektywny. Absolutna i wierutna bzdura proszę Państwa. To klasyczny trzeci rodzaj prawdy według Tischnera. Każdy rynek efektywny jest płynny ex definitione, natomiast nie każdy rynek płynny jest efektywny. Co gorsza, poziom płynności nie jest uzależniony od efektywności, więc coś bardziej upłynniając (tu przypomina się Benek - dostawca płynności) nie czynimy tego efektywniejszym.

Nabywcom pietruszki na targu w Pcimiu owszem doskwiera, że czwartek jest dniem targowym i często narzekali na brak oferty w piątki i w poniedziałki. Rynek zieleniny był w te dni całkowicie niepłynny i nigdzie nie można było dostać świeżej sałaty. Od czasu jednak, kiedy uruchomiono codzienne targowisko, każdego dnia od g. 6.00 do 13.00, a często i dłużej, można kupić niemal dowolną ilość świeżutkich pomidorów i sałaty i czego tam dusza zapragnie. Rynek pcimski jest tak zbliżony do doskonałości Smithsoniańskiej, że można go wręcz za taki uznać. Czy klientom, albo dostawcom przeszkadza w jakimkolwiek stopniu, że rynek jest niepłynny w godzinach 13.00-6.00? W żadnym razie. Nikt trzeźwy o tej porze nie kupuje kalafiorów, ani żaden szanujący się wieśniak nie przywozi tychże w takich pogańskich godzinach. Czy rozszerzenie płynności rynku wpłynęłoby istotnie na jego funkcje? W żadnym razie, chyba że będzie popyt na warzywa po południu, wówczas samorzutnie targ przedłuży godziny pracy i tyle.

Jednak spece od prania mózgów uparcie twierdzą, że niepłynne rynki są niebezpieczne, że można nimi manipulować, drenować, stosować nieuczciwe praktyki. Ich receptą na przejrzystość rynku jest płynność o każdej porze, pietruszka musi być na straganie o 23.17 i basta. Zezowaty spyta: a po kiego grzyba, dla kogo? Pietruszka jest na straganie od 6 do 13 i basta. Poza tymi godzinami jest niepłynna, bo pływa już w zupie. Nie będzie żadnej manipulacji, bowiem gwarancją efektywności lokalnego rynku jest wielość i rozdrobnienie podmiotów, a nie godziny pracy. Cała hucpa wokół godzin otwarcia służy na pewno goleniu jakichś frajerów, bo nikt sensowny o zmierzchu nie kupuje jarzyn ;) I tyle oglądu Tischnerowskiego. G... prawda panie maklerze.

Tu dochodzimy do istoty zamieszania pojęciowego z mitem głębokości i płynności rynków. Jego propagatorzy - stosując opisaną intelektualną zmyłkę - zmuszają do akceptacji moralnie podejrzanych instytucji pod płaszczykiem dbania o płynność i przejrzystość rynku. Dobitnym przykładem jest tu historia z HFT (high frequency trading), dającym rzekomo dodatkową płynność rynkowi, a w związku z tym zwiększającym jego efektywość. Wyniki są takie, że Goldman prowadzący główny HFT, zarabia na nim ponad 100 mln dziennie w cztery na pięć dni tygodnia, a w tym - kryzysowym - roku miał dni stratnych tyle, co palców u rąk pracownika tartaku.

Pojęciowa sztuczka, polegająca na zastąpieniu efektywnego rynku rozdrobnionego nieefektywnym rynkiem z podmiotami dominującymi polega - w przypadku HFT - na skanalizowaniu obrotu w ręku jednego (kilku) dużych graczy. W efekcie rynek, mimo iż optycznie pogłębiony, staje się niezmiernie płytki, bo drobny gracz ma do wyboru tylko dużego gracza i drugiego dużego gracza (albo tylko jednego). Co więcej, zagrywka z pozornym pogłębieniem (a w rzeczywistości spłyceniem) polega na zmonopolizowaniu dużej części przepływów, niejako "przechwyceniem" rynku przez konkurencję technologiczną i cenową. Kilku największych oferuje najlepsze techniczne warunki i wręcz zerowe koszty transakcyjne, niezależni operatorzy (maklerzy) mają gorsze warunki techniczne i niezerowe opłaty. Czy dziwi zatem, że HFT generuje 70% obrotu na rynku NYSE, z czego 2/3 robi Goldman? Nie mogą zatem dziwić jego wyniki, ale nie są to zyski wynikające z geniuszu, tylko ze spłycenia i skanalizowania, "przejęcia" rynku, zatem sprowadzenia go w stadium nieefektywności i koncentracji, zwyczajnie i po prostu, wzięciu go za wędzidło. W tej perspektywie ostatnie wzrosty na NYSE nie powinny specjalnie dziwić, bowiem sterowanie nieefektywnym rynkiem wcale nie musi być (co zakładają klasycy efektywności) takie kosztowne.

Uczciwy, przejrzysty i stabilny rynek musi być zdekoncentrowany, jeśli zaczynają w nim dominować nieliczne podmioty, to oczywista oznaka oligopolizacji i niewydolności. Dzięki wdrożonym rozwiązaniom technicznym koszty operacyjne zostały sprowadzone wręcz do zera. Czy ktoś może przeprowadzić transakcję taniej? Nikt. Czy takie "pogłębienie" rynku, poprzez zmasowanie tysięcy i milionów prywatnych mikroprzepływów w stadne, globalne makroprzepływy jest efektywne? Bynajmniej. Widać to po wynikach finansowych. Ktoś na oligopolicznym rynku musi być mocno krojony. Nietrudno odgadnąć, kto to jest, na pewno nie "duży".

Po co podatek Tobina

W wyżej naszkicowanym kontekście łatwo dojść, dlaczego w ubiegłorocznym kryzysie walutowym dumna polska złotówka, mimo iż ciesząca się najgłębszym rynkiem w okolicy, stabilnym budżetem, dużą rezerwą walutową itp, ucierpiała najbardziej.


peak/trough ca. z wykresu
==============
usdpln 1,836
usdhuf 1,715
usdczk 1,517
==============

Dlaczego forint Gyurcsanyego okazał się kilkanaście procent mocniejszy od złotówki, mimo iż słaby, płytki, skandalicznie zarządzany i wreszcie uratowany przed bankructwem przez MFW?

Odpowiedź jest trywialna. Właśnie dlatego że płytki i słaby. Usd/huf jest zbyt mały, aby duży gracz mógł na nim odpowiednio dużo zarobić, a złotówka jest kilka razy płynniejsza, zatem można na niej zrobić kilka razy większy interes. Wykres nie kłamie. Złotówka padła ofiarą spekulacyjnego ataku i zwiększanie płynności nic nie pomoże. Jedyne co złotego ratuje to dywersyfikacja i dekoncentracja. Mantra płynności rynku jest na rekę rekinom, nie płotkom, a "zerokosztowa" płynność, tak samo jak "zerokosztowe opcje" jest toksyczna, ponieważ jej jakość jest podła, a głębokość taka, jak kałuży.

Otóż w dzisiejszych czasach, kiedy transakcje na FX nic nie kosztują (nawet ja mogę otworzyć taki rachunek), faktyczna głębokość rynku zależy od stosowanego lewara. Jeśli wynosi on 200 (a tyle wynosi powszechnie na FX), to operując 10 mld można przejąć cały dzienny obrót globu. Zdziwieni zatem zwolennicy otwartego i głębokiego rynku wychodzą na barany prowadzone na rzeź, kiedy faktyczna "głębokość" stojąca za operacjami rzędu miliarda równa się 5 mln. Nie jest istotna płynność jako taka, ale jej jakość. Jeśli za transakcją stoi lewarowany, gorący pieniądz spekulacyjny, to biada ci ciułaczu, on tak samo szybko znika, jak się pojawia, dokładnie w milisekundy. Głęboka płynność liczona w setki milionów w przeciągu milisekund potrafi się przeistoczyć w liche miliony, czyli wiadro może okazać się łyżeczką i odwrotnie. 

Podatek Tobina nie zrobi rynkowi FX żadnej krzywdy, przynajmniej tym kilku procentom, które służą realnym operacjom. Jeśli ktoś chce natomiast dalej żyć w przeświadczeniu, że właściciel kałuży, który czyni spustoszenie takie, jak ocean, ma prawo do swoich działań, "bo takie jest prawo rynku", odsyłam znowu do zamieszczonego grafu i żądam wyjaśnienia, na jakiej podstawie ma być opłacalne atakowanie najsilniejszego w grupie, tylko dlatego, że ma najlepsze mięso? Jeśli tak, to pora zmienić zasady tak, aby przestało się to opłacać. Podatek Tobina rzędu 1/4% jest stukrotnie niższy od haraczu pobranego przez hieny na spekulacji. Każdy eksporter i importer go chętnie zapłaci, choćby tylko mając gwarancję, iż haracz się zmniejszy zaledwie o połowę. Hieny też muszą żyć, ale niech atakują najsłabszych, takie jest prawo dżungli, w odróżnieniu od prawa kasyna.

© zezorro'10 dodajdo.com
blog comments powered by Disqus

muut